czwartek, 29 listopada 2012

Pachnace letnie tesknoty....

Dzisiaj byl pierwszy z chlodniejszych dni ... w dzien temperatura z 15C spadla do 7C...
Weekend zapowiada sie chlodno i pochmurno..
Wlasnie siedze z kubkiem goracej herbaty, uwielbiam polaczenie cytryny z imbirem...i tak sobie mysle... oby do wiosny a potem do lata:)...
Oj jak juz tesknie za widokiem kwitnacych roz i ogrodu skapanego w odcieniach ulubionego fioletu..
Na poprawe nastroju zajrzalam ...do swoich letnich "wspomnien"...
voila...oto kilka z nich:)... moje roze, moj ogrod, moja pasja...












środa, 28 listopada 2012

Zatrzymany czas ...

Dzisiaj patrzac na zaplakane chwilami niebo tesknie juz za slonecznym latem, zapachem roz i ogrodem pelnym motyli, pszczol i swierszczy...
Ale mam cos, co przypomina mi o tych slonecznych chwilach...
Jesienia zaczynam doceniac bukiety, ktore robilam latem...czesc z kwiatow zwiedla ale sa i takie, ktore pozostaly do dzisiaj ...
A wiec kilka migawek z zasuszonych kompozycji hortensjowo-lawendowych.... ktore przypominaja mi wspaniale, letnie wieczory...










niedziela, 25 listopada 2012

Malymi kroczkami...do spelniania marzen..

     Dzisiaj wracam z radoscia do mojej milosci do kamienia...a raczej ciepla jakie daje wnetrzom...

Domek jeszcze nie oskubany ale zdecydowanie w planach na przyszlosc...ale za to skonczona jadalnia:)...

W koncu po kilku dniach proby spelnienia marzenia o kamiennej jadalni...udaly sie )!

Zapewne wymaga jeszcze "dopieszczenia" ale juz ja uwielbiam bo jest taka o jakiej marzylam...

Niespodziewanym bonusem przy "odkrywaniu" kamiennej sciany okazal sie komin...a jak jest komin to musi byc kominek:)...tz taka mysl pojawila sie natychmiast po tym jak wsrod pylu ukazal sie komin...
Czesto mamy rozne marzenia ale jesli tylko mozemy je spelniac...robmy to:)!

Wizje mialam od samego poczatku:)...choc z czasem pojawily sie i obawy czy aby na pewno bedzie tak jak sobie wymarzylam...

...dzisiaj skonczona...jest...oto ona...
mam nadzieje,ze nikogo nie rozczaruje:)...i poczujecie jak to napisalam wczesniej "magie kamienia"...


na poczatek jadalnia ...stan jaki zastalismy po kupnie dmku:)...



nastepnie nasza jadalnia po "wstepnym" remoncie ...


i kamienna...:)....






czwartek, 22 listopada 2012

O moim aniele o golebim spojrzeniu i prawdziwej przyjazni...




1-szy czerwca 2005 roku...1-szy czerwca Dzien Dziecka...dzien, ktory przez uwczesne 27 lat nieustanie kojarzyl mi sie z cieplym usiechem ukochanej mamy.
Tego dnia w wyjatkowy dla siebie sposob okazywala to co najcudowniejsze...choc rownie dobrze kazdego innego dnia czulam niemal ta sama matczyna, nieopisana milosc... Mimo,iz nie bylam juz dzieckiem ona nigdy nie zapominala o tym dniu...

Od 2005 roku jest to jeden z najtrudniejszych dni...mam syna i staram sie aby i jemu dostarczac w tym dniu to wszystko czego sama doswiadczylam jako dziecko lecz mimo uplywu 7 lat jeszcze nie jestem gotowa...
To wlasnie wtedy na moich rekach po 4 lata ciezkich zmagan z choraba odeszla moja mama, moja kochana mamusia...najcudowniejszy czlowiek jakiego poznalam i z utrata ktorego nigdy sie nie pogodze...
Miedzy innymi jej brak spowodowal,ze podjelam decyzje o opuszczeniu rodzinnego domu i wyjazdu daleko stad...by zaczac nowy rozdzial zycia, by nie czuc bolu, tesknoty za tymi, ktorzy odeszli...

Za Polska i domem zaczelam tesknic juz pierwszego dnia gdy tylko wysiadlam z samototu i uswiadomilam sobie gdzie jestem...
Miliony razy w glowie pytalam sama siebie co ja tutaj robie, gdzie wlasciwie jest moje miejsce, czy postepuje slusznie...
Z roznych przyziemnych i mniej waznych powodow do Polski pojechalam dopiero po 2.5 roku pobytu we Francji.
Wakacje spedzone w rodzinnym domu, ktory byl moja oaza szczescia i tesknot planowalam z najmniejszymi szczegolami...nocami snilam jak otwieram drzwi i widze to co pozostawilam tak dlugio czas temu...

Podczas naszego wyjazdu domem "opiekowali" sie znajomi, ktorzy przez pewien czas tam zamieszkali...

W noc poprzedzajaca wylot do Polski nie moglam zasnac, emocje, radosc, szczescie nie pozwolily na wyciszenie i odprezenie.
Rano o godz 6-tej juz bylam gotowa aby tak jak 2.5 roku wczesniej z walizkami jechac na lotnisko...aby odbyc tak wazna podroz w moim zyciu...tym razem nie byl to wyjazd lecz "powrot" do korzeni...do kraju, rodziny, do rodzinnego domu, ktory byl moim najwiekszym skarbem...

Podroz ciagnela sie niemilosiernie choc sam lot uplynal nam bardzo milo... moje chlopaki spali a ja patrzeac w chmury juz jedna noga przekraczal prog domu...
Po przesiadce w Berlinie i malych opoznieniach...wracalam tam gdzie zostawilam swoje serce...
Nadchodzil wieczor a ja jak dziecko cieszylam sie z kazdego kilometra, ktory przyblizal nas do celu podrozy...
Po przekroczeniu granicy Niemiecko-Polskiej oboje z mezem jak dzieci cieszylismy sie,ze jestesmy juz w domu choc tak naprawde do domu brakowalo jeszcze wiele kilometrow.
Przez okno pokazalismy synowi granice a on widzac nasza radosc ( czym nas bardzo rozsmieszyl) krzyknal:

Mamusiu, to Polska !
Jestesmy w Polsce!
Jestesmy juz w domu!!!!!
Mamusiu jak tu PIEKNIE!!!!!

Wszystko by sie zgadzalo gdyby nie fakt,ze po minieciu granicy dluzszy czas jechalismy droga wzdluz lasow i pol... nie wiem co tak zachwycilo mojego syna ale zapal i radosc z jaka wypowiadal te zachwyty...zapamietam do konca zycia.
W sumie przez 2.5 roku niemal codziennie ogladalismy zdjecia z Polski, zdjecia domu...wiec i jego radosc nie miala konca.

O godz 22-iej przekrecilam klucz w drzwiach...byla to chwila o jakiej nieustannie marzylam przez tak dlugi czas, nigdy wczesniej i juz nigdy pozniej nie czekalam na nic az tak bardzo, z taka tesknota, marzeniami i wspomnieniami...
Mateusz przez cala droge opowiadal jak bedzie wygladala jego pierwsza noc w "starym" czerwonym lozku , ktore kupilismy rok przed wyjazdem, jak bardzo sie stesknil za swoimi zabawkami ...a ja wiedzialam,ze bedzie to wyjatkowa noc w starej sypialni....ze bedzie to pierwsza noc od tak dawna, kiedy zasne spokojna, szczesliwa i niemal pijana ze sczescia,ze wrocilam...ze jestem tutaj gdzie byc powinnam, nie wazne,ze na kilkanascie dni, wazne,ze tej jednej nocy nie bede tesknic, plakac w poduszke...bede upajac sie swoim szczesciem...


....gdy otworzylam drzwi zanim zapalilam swiatlo w dobrze znanym miejscu poczulam dziwny zapach i nie byl to przyjemny zapach...
Zapalone swiatlo niemal zwalilo mnie z nog.. w calym domu panowal odor...kuchnia, toalety... przypominaly wspomnieniem miejskie szalety...
Nigdy nie zapomne miny 5.5 letniego syna, jego spojrzenia, rozczarowania i zawodu...gdy powiedzial do mnie:

Mamusiu ale to nie jest nasz domek?!
Jest kochanie..., to jest nasz domek...

a on cichutko zapytal: ale kto to wszystko zrobil????

....w pokoju synka zostalo jedynie jego czerwone lozko, lozko bez ulubionej poscieli...a niegdys blekitny dywan zmienil sie w szara smierdzaca szmate...

...Tej nocy nie zmrozylam oka, nigdy w zyciu nie bylam tak zrozpaczona i rozczarowana...mimo wsparcia i pocieszania meza nie moglam przestac plakac...plakac i zrozumiec....

...Kolejnego dnia rano mialam spotkac sie z rodzina z przyjkaciolka, za ktora nieziemsko tesknilam...czekalysmy na to od dawna, odliczajac kazda minute...
Poranek odslonil jeszcze wiecej niz widzialam przy zapalonym swietle mienionego wieczoru... zalamalam sie totalnie i nie maila sily na nic...
Cale to zdarzenie rozbilo mnie na kawalki, moje wspomnienia tego co zostawilam zamykajac drzwi, oczekiwania syna, ktory tesknil nie mniej niz ja...myslalam,ze peknie mi serce i to wcale nie byla przenosnia...
Opuchnieta od placzu , zmeczona po nieprzespanych jak roznych 2 nocach siedzialam na sypialnym lozku zastanawiajac sie dlaczego....??????

Nie maial ani sily ani checi aby zaczac szukac wspomnien i odtworzyc dom sprzed 2 lat...gdy nagle zobaczylam ja...moja przyjaciolke, ktora stala w progu niemniej steskniona i szczesliwa niz ja,ze w koncu jestem choc gdy zobaczyla mnie zapewne sie przerazila, bo nie tak planowalysmy nasze spotkanie po latach...
Gdy ona otrzasnela sie po szoku tego co zobaczyla, swtierdzila,ze nie ma na co czekac, tylko bierzemy sie za sprzatanie, czyszczenie....ze DAMY RADE!
Zostawila mnie w sypialni i wrocila do siebie po caly zapas srodkow czystosci...
Maz zabral Mateusza do swoich rodzicow, nawet on nie chcial aby maly przebywal w "takim" domu...

Nie chcialo mi sie nic sprzatac, bylam tak rozczarowana, w ogromnym bolu...a w myslach wpominalam jedynie osobe mi najblizsza i wciaz mowilam: mamus, gdzie jestes, dlaczego cie nie ma?!!!!...jak to boli, jak to wszystko mozliwe, nie dam rady...dlaczego...gdzie jestes??????

Gdy zostalam sama w oczekiwaniu na powrot przyjaciolki weszlam do pokoju Mateusza aby otworzyc okno i przewietrzyc ten zaduch, ktory wypelnial caly dom.
Gdy uchylilam okno, wychodzac z pokoju uslyszalam pewien dzwiek...odwrocilam sie i zobaczylam,ze przez otwarte okno wlecial do pokoju piekny niebiesko-fioletowy golab...wygladal jak cudo, taki piekny, delikatny i tajemniczy....
Jak zahipnotyzowana stalam w progu i patrzylam na jego piekne oczy, ktorymi na mnie patrzyl....patrzyl nieustannie...
Wrocilam, usiadlam na lozku Mateusza a on wlecial dalej i usiadl na oparciu kanapy.
Lzy plynely mi po policzkach a on siedzial i patrzyl, w jego oczach dostrzeglam piekno, nieopisany spokoj i wyciszenie....
Pierwszy raz od przekroczenia progu domu poczulam pewne cieplo...
Tylko ON i ja...wpatrzeni w siebie przez ok 30 minut...mysli klebily mi sie w glowie...sama nie dowierzalam w to co widze i co czuje w tamtej chwili...

Nagdle uslyszalam odglos trzaskajacych drzwi wejsciowych...to byla ona, wrocila z wielkimi torbami pelnymi plynow, proszkow i odswierzaczy powietrza...a on ...prawie nie drgnal, po woli nie odrywaja ode mnie wzroku wskoczyl na parapet...lecz nie odfrunal przez otwarte caly czas okno.
Gdy weszla Gizia i go zobaczyla...az zaniemowila...patrzyla na mnie i na niego wpatrzonych w siebie...
To byly magiczne chwile...


Na poczatku to ona szorowala, odkurzala i sprzatala moj dom a ja chodzilam za nia ze scierka... i tak naprawde nie robilam nic, zupelnie nic...myslalam jedynie o nim, tym pieknym i magicznym ptaku..
Ona probowala odwrocic moja uwage, robila wszystko abym wrocila do siebie i wziela sie w garsc.... i tak po prawie 2 godzinach zaczelam czyscic brudne okna...

....a on tam caly czas byl i patrzyl na mnie, wciaz mnie obserwowal... a ja co pewien czas zagladalam aby sprawdzic czy to nie sen...i to nie byl sen a ona zrobilamu zdjecie...

W pewnym momencie pomyslalam sobie,pierwszy raz od wczorajszego wieczoru,ze ...DAM RADE, ze sie nie zalamie, doprowadze dom do dawnego wygladu i spedze mimo przeciwnosciom losu swoj wyteskniony urlop...wlasnie tu, tak jak marzylam!

...ponownie usiadlam na lozku Mateusza i patrzac mu w oczy powiedzialam: DAM RADE ! bedzie dobrze!...i otaralam ostatnie lzy....

Po krotkiej chwili glab podszed do mnie po parapecie, niemal na wyciagniecie dloni, spojrzal ostatni raz na mnie swym cieplym spojrzeniem... i po woli wycofal sie w strone otwartego okna i ....odfrunal....odfrunal ale zostawil mnie juz calkiem inna, wyciszona, pogodzona z losem i pelna energi i wiary...


Tamten dzien byl wyjatkowy...po poludniu gdy poszlam na cmentarz do moich rodzicow...siedzac na lawce ...na przeciwleglym drzewie dostrzeglam golebia...a raczej dwa, ktore przez chwile popatrzyly na mnie i....odlecialy...






Nigdy nie zapomne tego dnia...

Nigdy nie zapomne tego co zrobila dla mnie Gizia... nigdy ....wlasnie takie chwile uswiadamiaja nam co znaczy przyjazn...
DZIEKUJE kochana,ze jestes...


Po okolo 2 dniach dom zostal odnowiony, czesciowo odmalowany , wyczyszczony... a my spedzilismy reszte urlopu probujac doszukiwac sie samych pozytywnych rzeczy otaczajac sie najblizszymi...

...a ON...taki piekny i magiczny... a moze raczej ONA na zawsze pozostanie w moim sercu...

Od 7 lat moja mama kojarzy mi sie jedynie z aniolem bo za zycia wlasnie taka byla, wiec i w moim  tutejszym domu ich nie brakuje...gdy patrze na nieza kazdym razem  widze ja...a od 3 lat rowniez golebie zyskaly inne znaczenie...




Giziu... to Ty uchwycilas go na zdjeciu...i zrobilas najwiecej ile mozna bylo ... dziekuje raz jeszcze.... i wciaz tesknie...

piątek, 16 listopada 2012

Magia kamienia...

Od dnia w ktorym kupilismy dom wciaz nie moge doczekac sie remontu polowy pietra, ktora jest calkowicie nietknieta...
Jes to jedno duze pomieszczenie o powierzchni ponad 50m...ale nie to jest najwazniejsze...
Miejsca poki co nam nie brak i zapewne nigdy nie bedziemy potrzebowac dodatkowgo metraza lecz wszystko ma zwiazek z tym iz sa to 4 kamienne sciany ...
Pierwszy raz z takimi domami zetknelam sie wlasnie tutaj, sa one bardzo wyjatkowe i zapwne na kazdym robia wrazenie swoja unikalnoscia...
Nasz dom z zewnatrz jest otynkowany i ogromnym moim marzeniem jest odkryc prawdziwe jego piekno jakie w sobie kryje ... niestety aby dostac sie do kamieni czekan nas bardzoooo duzo pracy!
Na razie ciesze sie kamiennym salonem i juz wkrotce jadalnia, ktora wlasnie "odkrywamy"...
Jak tylko skonczymy nasze zmagania pokarze co powstalo...

a poki co zostawiam to co mnie nieustannie zachwyca...

W dzisiejszych czasach jak grzybki po deszczu powstaja nowoczesne domy, ktore swoim ksztaltem czesto ich nie przypominaja...ja natomiast od zawsze pragnelam i szukalam  starego domu z dusza...z historia i z skrzypiaca podloga, ktora uwielbiam...








mam nadzieje,ze zobaczycie ten niesamowity urok kamienia..., ktory ja widze niezmiennie odkad tu przyjechalam...








Wspomnienie Dzentelmena w bialym kapeluszu...

Gdy kupilismy dom, byl poczatek lata….i wprowadzalismy sie podczas urlopu, ktory w calosci poswiecony byl na "szybki " remont by mozna bylo jakos zamieszkac…
Dom jak juz wiecie wymagal troszke oglady a ogrod , w ktorym szalaly zarosla a wlasciwie to uschniete i popalone letnim sloncem trawy…mial przed nami kilka tajemnic ale jedno czego nie posiadal na pewno to ogrodzenie….
Tak wiec o jakiejkolwiek prywatnosci nie bylo mowy co przyczynilo sie do nawiazania zdecydowanie szybszych relacji z sasiadami…gdyz widzielismy sie kilkarkotnie kazdego dnia…

Przez pierwsze dni pochlonieta remontem, sprzataniem i odkrywaniem ogrodu wsrod zarosli nie widzialam nic… nawet sie nie rozgladalam co dzieje sie dookola nas…
Pewnego poznego popoludnia gdy staralam sie dokopac na kolanach do licznych krzaczkow roz …w pewnym momencie unoszac glowe zauwazylam mezczyzne w kapeluszu, ktory stal tuz za pobliskim drzewem i najwyrazniej mi sie przygladal…
W pierwszej chwili sie przestraszylam i dosc szybkim krokiem wrocilam do domu szukajac meza… Malzonek, ktory akurat siedzial na drabinie w sypialni i konczyl malowac sufit , z usmiechem na ustach powiedzial…no daj spokoj, to tylko nieszkodliwy starzec , ktory stoi tam... juz NIE pierwszy raz…
Ja jednak nieco przestraszona przez niedomkniete do konca okiennice obserwowalam jego postac, ktora po zniknieciu obiektu do obserwacji postanowila najwyrazniej wrocic do siebie…
Wtedy zobaczylam starszego mezczyzne w kapeluszu z laska, ktory bardzo powolnym krokiem zmierzal wzdluz naszego ogrodu graniczacego z boczna droga do swojego domu…
Dwa dni pozniej zostalismy zaproszeni na powitalny " aperitif " aby oficjanie poznac najblizszych sasiadow…
Przyznam,ze w tamtym momencie nie mialam ochoty nigdzie isc, bo przeciez nalezaloby sie porzadnie umyc i troszke o siebie zadbac a ja przez ostatnie kilka dni rylam w ziemi lub pomagalam w malowaniu i doprowadzenie siebie do uzywalnosci marnowalo moj wtedy bezcenny czas… ale poszlismy.

Wchodzac do sasiada , ktory nas zaprosil zobaczylam gromadke ludzi, ktorzy byli zapewne bardzo ciekawi ale i niezmiernie otwarci, usmiechnieci i goscinni jakbysmy sie znali od lat … poznalam 1 mlode malzenstwo z 2 dzieci, rozwiedziona sasiadke, ktora miala cudowne czarne krecone wlosy, sasiadke emerytke, ktora jako osoba calkowicie samotna niebawem miala pojsc mieszkac do « maison de retraite, starsze malzenstwo oraz... samotnego mezczyzne w kapeluszu…ktory bardzo sie ozywil gdy przyszlismy, choc mialam wrazenie,ze jednoczesnie bardzo zawstydzil mimo swoich ponad 80 lat.

Wieczor minal na kosztowaniu roznych zakasek oraz saczeniu alkoholu w najrozniejszej postaci typowej dla tamtejszej kultury.
Pod koniec naszej wizyty gdy zaczelismy sie zegnac choc spotkanie jeszcze trwalo dlugo po polnocy…staruszek w kapeluszu przemowil… zawstydzony zapytal... czy moze sobie ze mna zrobic zdjecie pamiatkowe…bo jestem taka sliczna … a on nigdy takiej blondynki nie widzial…
Nieco zaskoczona, zawstydzona nie mniej niz moj tajemniczy amator zgodzilam sie i sasiad jego starym aparatem zrobil Nam pamiatkowe zdjecie... choc jak sie okazalo nie bylo pewnosci czy sie udalo ...a ja zaproponowalam, ze przy kolejnym sasiedzkim wieczorze na pewno nadrobimy cala sesja…

Mijaly kolejne tygodnie a ja niemal codziennie widzialam mojego starszego Pana, ktory pozdrawial mnie z daleka z nieco smielsza mina choc nadal uroczo zawstydzonego…

Pewnego dnia nadszedl i czas na nowe ogrodzenie…na ktore wyczekiwalam z upragnieniem, gdyz pragnelam choc odrobiny prywatnosci….aby porankiem na boso w pizamie popijac kawe siedzac na parapecie upajajac sie spiewem ptakow i swierszczy…
Kiedy ja cieszylam sie ogrodzeniem ktos inny byl nim na pewno zawiedziony…

Widywalam juz tylko czubek kapelusza ktory po woli przechadzal sie znajoma droga… co jakis czas widzac go z daleka podbiegalam do ogrodzenia aby choc z usmiechem powiedziec:
Bonjour Monsieur, ca va ?
a on promienial i z szrokim usmieczem odpowiadal: Bonjour, ca va , merci…et Vous ?????
i ja z szczerym usmiechem odpowiadalam ze u mnie tez dobrze i tak zyczylismy sobie milego dnia, popoludnia lub wieczoru….

Lato dobiegalo konca a ja pochlonieta nadal domem, pierwszymi nasadzeniami w ogrodzie, praca nawet nie zauwazylam kiedy wielkimi krokami zblizala sie jesien…
...zauwazylam jednak,ze od jakiegos czasu nie widze bialego kapelusza…

Maz powiedzial,ze wlasnie do “mojego” dziadka przyjechal syn…wiec starszy Pan zwyczajnie byl zajety !

 Kilka dni pozniej przyszla sasiadka do meza i poprosila aby wzial jakas duza donice i z nia na chwile poszedl…
ja akurat bylam zajeta w domu, gdy uslyszalam glos meza, ktory wolal mnie z dworu z pytaniem :
….Kotus, czy ty chcesz takiego dziwaka ????
Krzyczac zapytalam jakiego dziwaka ?
odpowiedzial : wasatego, zielonego dziwaka !
Zaintrygowana slowem "zielonego" wybieglam z domu i zobaczylam meza trzymajacego na wpol uschniety krzaczek…

...I wlasnie wtedy dowiedzialam sie,ze tydzien wczesniej dziadek odszedl a to drzewko bylo jedynym jakie posiadal w betonowej donicy przed domem…

Wszystkim wokol bylo szkoda aby calkowicie uschlo …a ja dalam sie juz poznac jako romantyczna ogrodniczka...

Drzewko przygarnelam z wielka nostalgia w sercu…wspomnieniem i chyba tesknota za dzentelmenem w bialym kapeluszu, ktorego juz nie zobacze…

Nie wiem czy zdjecie wyszlo czy nie ale kolejnej okazji moj Pan nie doczekal….potem mialam wyrzuty,ze przeciez moglam pojsc po swoj sprawdzony aparat…ale jak kazdy myslalam,ze to dopiero poczatek naszej dlugiej znajomosci, ktora niestety zakonczyla sie zdecydowanie za szybko….i bardzo tego zaluje…

A wiec moj wasaty dziwak jest, rosnie, choc ostatnio nie mial sie najlepiej ...

Na poczatku jesieni podsypalismy go nawozem bo bardzo zalezy mi na zachowaniu tej niespodziewanej pamiatki...po starszym Panu w bialym kapeluszu... ktorego widze za kazdym razem gdy patrze na mojego wasatego przyjaciela...



Historia podniebnego mostu...

Kiedy szukalismy domu, tak jak juz wspominalam wiele z nich bylo "nie dla mnie " moze i czyste, odnowiona a jednak obce… Jak zapewne pamietacie zakochalam sie w wisteri, ktora wygladala, pieknie, bajecznie i nieziemsko …tak ja wtedy zapamietalam, jej zapach i luna , ktora jej towarzyszyla oczarowaly mnie calkowicie i z reszta tak pozostalo do dnia dzisiejszego…uwielbiam, upajam sie jej kazdym, pojedynczym kwiatkiem i chlone cala soba…

Najpiekniejsza jest w kwietniu, kiedy obsypana ugina sie od ilosci i ciezaru kwiatow…jej zapach usypia mnie kazdej nocy i budzi z pierwszymi promieniami slonca…a potem pojawiaja sie listki i…kolejne kwiaty, nie tak olbrzymie lecz pojedyncze.


... Dom byl bardzo stary, zaniedbany i od dawna opuszczony…
Niegdys najpiekniejsze rozane miejsce w okolicy bylo smutne, puste i schowane pod gruba warstwa wspomnien i traw, ktore porosly niemal wszystko…

Wsrod gaszczu jaki zastalismy ogladajac pierwszy raz dom zauwarzylam 2 duze lecz stare drzewa…
Drzewa na przeciw siebie oddalone okolo 20 m ale ich korony niemal splataly sie na srodku ogrodu… tworzac podniebny most…

Tylko one wyraznie wystawaly z posrod traw i chwastow…reszta wydawala sie nie istniec…
Dom bardzo smutny odstraszal pierwszym spojrzeniem ale …ja czulam sie dziwnie …panaowala tam bezgraniczna cisza, spokoj i juz wtedy wiedzialam,ze tu bedzie mi dobrze…,
Trzeba bylo nie lada wyobrazni ...ale ja w glebi duszy wiedzialam,ze sie nie myle i choc czekal nas ogrom pracy to bylo miejsce w ktorym chcialam rozpoczac kolejny rozdzial swojego zycia.

Gdy wychodzilismy z domu, zapytalam agenta nieruchomosci...czyj on jest, kto tutaj mieszkal…
To byl wielki dom choc bardzo smutny I opuszczony…
Agent poinformowal mnie,ze dom nalezy do malzenstwa, ktore od wielu lat z uwagi na brak rodziny ( tz dzieci mieszkaja daleko pod Paryzem) mieszka w domu starosci. Od razu tylko wyjasnie,ze tutaj to wyglada calkowicie inaczej… dom starosci tz "Maison de retraite" jest we Francji czyms co funkcjonuje bardzo dobrze w ich kulturze.

Sa to domy bardzo zadbane, zazwyczaj z ogrodami, odzielnymi pokojami i opieka na najwyzszym poziomie. Moj syn chodzi do szkoly prywatnej ale tylko dlatego,ze szkoly prywatne z ustawy sa szkolami katolickimi… i co trymestr dzieci odwiedzaja mieszkancow takiego domu ze swoimi wystepami, w kazde Swieta Wielkanocy, Bozego Narodzenia lub podczas korowodu karnalowego...



Kilka razy w roku organizowane sa tam zawody w rozne gry planszowe…
Dzieci od malego nauczone sa przebywania wsrod ludzi starszych i chorych a ludzie w starszym wieku na pewno nie moga narzekac na samotnosc…

A wiec malzenstwo, do ktorych nalezal dom od ok 17 lat mieszkalo w "Maison de retraite" …

Malzenswto, ktore mialo 98 lat on I 96 lat ona… a dom zostal wystawiony na sprzedaz przez dzieci.
Szanse ze oni tam wroca byly zadne bo oboje juz zchorowani potrzebowali stalej opieki a dzieci…no coz nikt chyba nie zamierzal tam zamieszkac a oplaty w formie podatkow byly co roku do uiszczenia…

Wszystkie formalnosci trwaly dosc dlugo, ok 3 m-cy…

Nadszedl w koncu upragniony moment abysmy wszyscy ( tz my, wlasciciele czyli malzenstwo z domu retraite oraz dzieci)… spotkali sie u notariusza.
Bardzo bylam ciekawa jak wygladaja ludzie, ktorzy stworzyli to wszystko, ktorzy cieszyli sie cudowna opinia…i przez czysty przypadek poznalam tez historie ich wyjatkowej i niespotykanej wielkiej milosci…
U notariusza czekalo na nas wiele osob… 4 mezczyzn miedzy 50 a 60 rokiem zycia, kobieta ok 50lat I babciunia…malutka alez jak ciepla osoba, ktorej cieplo i sposob bycia rozjasnialo caly pokoj…
Ale brakowalo dziadka… bylam zdziwiona,ze wszystko sie rozpoczelo bez niego ...gdy po chwili uslyszalam,ze 6 dni wczesniej zmarl…
Babcia siedziala w drugim koncu pokoju bacznie mi sie przygladajac…ale byly to cieple spojrzenia…
Mateusz ukratkiem pytal mnie co chwile dlaczego ona sie na nas caly czas patrzy?,??
Formalnosciom nie bylo konca, wszystko trwalo ok 2 godzin…az w koncu doszlismy do podpisania aktu sprzedazy… Byl to bardzo gruby dokument, na kazdej stronie kazdy z tam obecnych musial zostawic swoj podpis, parawke…ale babcia…na kazdej stronie starannie kaligafowala swoj pelen podpis z imienia i nazwiska…co nie bylo dla niej latwe ale ja z wielka cierpliwoscia i podziwem patrzylam na nia …
Notariusz wreczyl nam klucze i rodzenstwo, ktore sie tam zgromadzilo zapytalo czy mozemy wszyscy wspolnie pojechac do domu…ten ostatni raz…

Gdy przyjechalismy pod dom ( po 3 miesiacach) , Mateusz z wielkimi kluczami w reku pobiegl bramka otworzyc drzwi…
Przed domem zastalismy… 1-dno z drzew ...ktore calkowicie uschlo… i bardzo kontrastowalo z drugim, ktorego bordowe liscie odbijaly popoludniowe promienie.

Byl szampan i tort i bardzo mile opowiesci oraz wspomnienia dzieci, ktore spedzily tam swoje dziecinstwo …
Kobieta (jedyna corka) od poczatku probowala przelamac nasze nieosmielenie swoim cieplem ...a zyczliwoscia skradla nasze serca.

Osmielona zaczelam dopytywac o historie domu, ogrodu, rodzicow…
...W jej oku pojawila sie lza, zwlaszcza gdy zapytalam o 2 drzewa…
Drzewa zostaly posadzone po slubie przez jej rodzicow… I trwaly tak razem do teraz…tworzac podniebny most...
Byly nierozelwalnie ze soba zlaczone przez 70 lat…

Po kilku dniach, nie majac wyjscia maz scial uschniete drzewo, ktore po burzy peklo i przechylilo sie w strone domu.

Z wielkim zalem i bolem zostal po nim jedynie pien… od teraz ulubione miejsce Brutusa.
Sasiedzi zaproponowali,ze wyrwa korzen traktorem ale postanowilismy,ze pien zostanie…mimo iz nie ulatwi to posadzenia tam nowego drzewa…zostaje i …zostal.

Domyslam sie dlaczego drzewo uschlo…wraz z jego wlascicielem i ono zakonczylo swoj zywot na tym swiecie ale nie konczy historii pierwszych wlascicieli i ich milosci…

 Drugie, no coz, od 2 lat systematycznie usycha z jednej strony ale mimo to na wiosne wypuszcza kolejne listki i delikatne cudnej urody rozowe kwiatki… uschnieta polowa zostala wycieta ( dla bezpieczenstwa) a w jej miejsce powstal domek na drzewie, ktory uzupelnia pustke jaka powstala i obecnie jest pewnym “wsparciem” dla tej czesci, ktora pozostala…

Drzewa pewnie nie uratujemy bo wszystko ma swoj czas… ale poki co pielegnujemy i cieszymy sie ze wspolnego towarzystwa…bo kto wie ile jeszcze czasu nam pozostalo…

A babcia…nadal zycje…nieco osamotniona po smierci dziadka podupadla na zdrowiu ale jeszcze jest wsrod nas…krucha jak 2-gie drzewo ale jest i to najwazniejsze !

Mysle,ze nadejdzie czas aby pozegnac zarowno ja jak i drzewo, ktore pewnej wiosny juz nie wypusci nowych listkow…lecz wspomnienia nie usychaja, sa , trwaja i beda trwac a my kiedys, jak juz przyjdzie ten czas ... posadzimy nowe dwa drzewa aby wspoltworzyly kolejna historie...




Zapach wspomnien ....

W tym samym czasie, kiedy odkrylam wielkie drzewo figi za domem, moja uwage przykul jeszcze jeden szczegol, cos wystawalo zza haudy drzewa…

Zaciekwaiona zielonymi listkami zawolalam meza ale ,ze on akurat “odnawial” nasz salon wiec nie bardzo mial checi, czas iI sile zeby sie ze mna wdawac w dyskusje, bo wiedzial,ze jak zaczne to nie dam mu spokoju ...a hauda drzewa mala nie byla…

No coz, pomyslalam, krzew nie zajac, nie ucieknie… jak przezyl tyle za tym pocietym drzewem to chyba i jeszcze troche wytrzyma zanim sie do niego dostane…

Niby salon wazny, no w sumie nawet bardzo , wiec nie moglam sie doczekac, kiedy wstawimy kanape i spedzimy mily i “romantyczny” wieczor przy blasku kominka… ale skoro kominka nie mialam przez 30 lat, wiec tesknota za nim nie byla “nie do wytrzymania” tym bardziej,ze pracy zostalo jeszcze na kilka dluuugich dni… a owy krzak byl tuz obok… moze nie w zasiegu reki ale wzroku na pewno…

A wiec co to bylo????

... niby krzew mi nieznany ale jakis taki “ juz widziany” choc caly czas nie wiedzialam coz to moglo byc…

Drzewa moze i bylo duzo ale za to w kawalkach, wiec gdy maz pojechal po kolejne “budowlane “ zakupy postanowilam, ze odrzuce choc troche ...i chociaz zerkne, bo przeciez musialam sprawdzic co to jest…

Hauda okazala sie jednak za duza I tyle co siegnelam reka to …urwalam i …

Nie, nie…wcale jeszcze nie wiedzialam co to jest ale do sasiada tez nie pobieglam... ( ale jedynie dlatego, ze wyjechal) na kilka dni bo w przeciwnym razie juz bym go za reke ciagnela…

Klocki drzewa , ktore sciagnelam , wrzucilam z powrotem, bo juz wyobrazam sobie co by mi maz zrobil gdyby zauwazyl,ze sie za nie sama wzielam… a galazke zabrala do domu by sprawe wyjasnic wieczorkiem gdy nadarzy sie chwila spokoju… bo przyszedl czas kolacji I nawet moja ciekawosc musiala na chwile zostac niezaspokojona.

Kolacja, pomoc w salonie, zabawy z synem .... i tak minal kolejny, upalny dzien w “nowym” domu az noc przyniosla nieco ukojenia emocjom, wrazeniom i zmeczeniu…

Remont remontem ale przyszedl czas odbioru moich mebli do “wiejskiej” kuchni…to zawladnelo mna bez reszty, juz wiedzialam gdzie bedzie stal pierwszy kuchenny bukiet, gdzie ustwie kubeczki i…cala reszte…

Kazdy kto wymienia meble wie,ze nawet gdy wszystko jest dokladnie zaplanowane, wymierzone, rozene rzeczy sie dzieja…co zazwyczaj niesamowicie utrudnia i przedluza okres wyczekiwanej radosci.

Tak czy owak kuchnia w koncu stanela na swoim miejscu a ja juz mialam przygotowany wazon z polnymi kwiatami ( bo w naszym ogrodzie wtedy panowaly jeszcze nieokielznane zarosla) i gotowa bylam aby ugotowac pyszna” romantyczna” kolacje … pierwszy ( w nomalnych warunkach) przygotowany posilek…

Mateusz tego wieczoru zle sie czul, bolal go brzuch i juz wiedzialam,ze ten wieczor musze spedzic moze nie tak romantycznie jak planowalam ale za to z jeszcze wieksza dawka milosci i najglebszych uczuc do jakich jestem zdolna… a maz, no coz…wzial sie za gotowanie…

Mateusz wypil ziola i zasnal a ja prawie z nim gdy nagle obudzil mnie malzonek... i cudowne zapachy jakie dochodzily z naszej NOWEJ kuchni …

Bylo wino, byly swiece iI pyszna karkowka, ktora uwielbiam…, ktora smakowala jakos tak …znajomo, przypominala mi ukochana Polske…

A wszystko za sprawa przyprawy, ktora wydobyla glebie smaku…przyprawy, ktorej od 2 lat nie uzywalam…

W koncu na koniec pochwalilam meza za cudowna kolacje i troszke z zazdrosci probowalam wypytac, dlaczego ta karkowka jest taka DOBRA , tz nie to, ze lepsza od mojej, tylko INACZEJ dobra…

…a On zdziwiony moim pytaniem, nie bardzo wiedzial o co mi chodzi az po namysle, powiedzial,ze to zapewne zasluga LISCI LAUROWYCH , ktore dodal, bo znalazl na szawce w korytarzu…
...I zapytal mnie, kiedy ja wlasciwie kupilam te liscie i w ktorym sklepie ...i dlaczego je zstawilam bez opakowania na szawce w korytarzu ????

I tak to oto piekny, zielony i wcale nie tak bardzo pachnacy (jako swieze liscie) krzew laurowy rosl sobie za domem na przerciw kuchennego okna a ja go mialam na wyciagniecie dloni… i dodaje go bardzo czesto do naszych potraw…

I kto by pomyslal,ze gdy wyschnie sprawa sie sama wyjasni…czasami uplywajacy czas sam jest w stanie odpowiedziec na nasze pytania…wystarczy jedynie zaczekac…






Rozczarowanie i smak slodkich fig....

Poczatek naszego “ nowego “ francuskiego zycia nie byl latwy jak chyba kazdego, kto decyduje sie rozpoczac nowe zycie z dala od ojczyzny...

Jadac tutaj mialam wielkie plany a w glowie setki mysli i roznych wyobrazen o tym pieknym, tajemniczym i odleglym kraju...

26 grudnia 2007 roku o 14.30 wysiadlam z samolotu na Paryskim lotnisku i pierwszy raz postawilam noge na francuskiej ziemi...

W Polsce pozostawilam wspomnienie wigilijnego stolu i domu skapanego w bialym puchu a tutaj...czekala na mnie zamglona i zaplakana Francja, ktora nie powitala Nas tak jak sobie to wymarzylam...wrecz przeciwnie, moj nastroj i nastawienie zmienily sie diametralnie, w sercu pojawil sie strach i smutek , ktory doskonale odzwierciedlal aure jaka nas powitala na obcej ziemi.

Czesto zastanawialam sie jak nierozsadnym trzeba byc czlowiekiem aby zostawic wszystko ( dom, dobra prace) , spakowac 3 walizki do samolotu i ruszyc przed siebie...by rodzina byla rodzina... gdyz maz otrzymal dobra propozycje pracy i szanse na rozwoj swoich pasji i zainteresowan.

Wiedzialam, ze nie bedzie latwo, ale ze az tak trudno tez nie...
 Gdy Maz pracowal ... ja przez pierwszy rok w domu z 4-letnim synkiem umieralam z tesknoty za rodzina i krajem...
Aby nie oszalec do konca, zdecydowalismy, ze skoro planujemy tu zostac to nie ma na co czekac i trzeba poszukac cos dla nas, miejsce, gdzie stworzymy cos wlasnego, namiastke wlasnych tesknot, wspomnien , marzen i tak rozpoczelismy poszukiwania domu....
Jak juz wspominalam w drugim poscie, nie bylo to latwe...domy wogole mi sie nie podobaly, kazdy kolejny dopingowal mnie aby wracac do Polski, jedynie maz wiedzac jak moze to odmienic moje samopoczucie nie tracil wiary i umawial nas na kolejne spotkania z agentami nieruchomosci...

I nadszedl kwietniowy dzien gdy ujrzalam kwitnaca wisterie, ktora mimo jak sie okazalo wielu lat osamotnienia miala niesamowita wole zycia i przezyla... a tym samym zapoczatkowala nasze "nowe " zycie...




W zastanym ogrodzie odkrylam wiele starych , zdziczalych i chorych krzewow roz, ktore tonely w metrowej trawie i chwastach...
Ja , osoba, ktora roze podziwialam jedynie na zdjeciach nie mialam pojecia co z nimy robic, jak je ratowac...
Po kilku dniach poprosilam “naszego przyjaciela domu”, tutejszego znawce i milosnika ogrdow aby zerknal na to co zostalo i poratowal swoja wiedza i dobra rada.

Ku mojej rozpaczy stwierdzil,ze juz nic z nich nie bedzie, ze wszystkie sa za stare i zbyt chore by im pomoc, wiec maz z wielkim bolem serca zabral sie do "sprzatania" ogrodu z wszelkich krzakow, chaszczy i rozanych rabat po ktorych mialy pozostac jedynie wspomnienia...
Po morderczej pracy "pieleniu" ogrodu widzac moj smutek i rozpacz,ze nie udalo sie nic odzyskac, nic uratowac ..przyniosl mi 2 krzonki, bo krzaczki to za duzo powiedziane...
Postanowilismy,ze dosypiemy co trzeba na wzmocnienie i posadzimy, ze sprobujemy a moze sie uda i ...voila...oto ona, pierwsza z odratowanych dam...






Gdy juz wydawalo sie, ze po ponad 10 latach bez opieki poprzednich wlascicieli ogrod a raczej jego wspomnienie moze przetrwac jedynie dzieki 2 krzaczkom roz …przy scianie muru dostrzeglismy cos o pieknych , grubych i blyszczacych lisciach…cos co kwitlo na piekny czerwo-rozowy kolor i wygladalo jak woskowe roze….

Nawet Ja z moim “super “ doswiadczeniem ogrodniczym wiedzialam,ze to nie byla roza a wiec co… ?????

Jedno bylo pewne, ze tak piekny krzew, do tego o takich kwiatach nie moze pozostac z tylu za domem zarosniety trawa…a wiec “ przeprowadzka” na nowe, honorowe miejsce…a miejsca bylo duzo, gdyz po usunieciu krzakow, chwastow i starych roz pustka jaka zapanowala przed domem az porazala…
Napomkne jedynie,ze mimo niewielkich rozmaiarow nie byl to krzaczek z ktorym nam latwo poszlo ... w pewnym momencie zwatpilam czy on ma jakikolwiek zamiar nam pomoc i zajac miejsce na srodku nowej rabaty skapanej w sloncu... czy raczej woli pozostac w ukryciu i w samotnosci napawac sie swoja uroda….

Ale poszlo i na koniec dnia z okien domu moglam podziwiac jego niezwykla urode…
Jednakze nie dawalo mi spokoju co to jest!

Coz z tego,ze widze te wyjatkowe kwiaty “ na zywo “ jak nawet nie wiedzialam od czego zaczac poszukiwania w internecine…co wpisac …piekny jak roza ale nie roza…??? no wlasnie…wiec nastepnego dnia wybralam sie do naszego zaprzyjaznionego goru od ogrodow i odciagnelam go niemal od sniadania... bo przeciez on byl jedyna osoba, ktora mogla rozwiac moja juz i tak wytezona do granic wytrzymalosci ciekawosc…
Sasiad jak to sasiad, wszedl spojrzal okiem i ze stoickim spokojem powiedzial…
ach, to…hmmmm to przeciez Camelia ! ... a co wy u siebie takiej w ogrodach nie macie ? zapytal zdziwiony !
a ja... ze nie wiem, ze chyba nie…

On chyba nie wiedzial jaki panuje u nas klimat wiec nie ma sie co dziwic,ze ja takiego cudenka w ogradach dotad nie widywalam.
Suma sumarum, Camelia zadowolona z przeprowadzki chyba nie byla bo w ciagu tygodnia zgubila setki kwiatow i pieknych pakow oraz prawie wszystkie liscie…

I zapanowal smutek…. Dlugo nie moglam jej przekonac , ze wlasnie tutaj jest jej miejsce…ale po roku, tz tej wiosny wypuscila nowe listki I zakwitla kilkoma cudnymi kwiatami…wiec mysle,ze chyba jakos sie dogadamy!






W momencie gdy maz "czyscil" ogrod ja musialam zatwierdzic wyciecie kazdego chwasta i krzaka, bo moze moglby nie zauwazyc jakis skarbow jakie mogly kryc zastane " zarosla"...
Na poczatku od razu zauwazylam jeden krzew ... wlasciwie moze i nie krzew a raczej drzewko... dziwne drzewko i w dodatku klujace...czyli nie bardzo zyczliwe...ale to mi nie przeszkadzalo! Najpierw trzeba bylo sprawdzic co to jest???????
Jak sie zapewne domyslacie znowu “zaprosilam” naszego znawce, ktory gdy mnie widzial chyba juz 5 raz w ciagu 2 dni ...mialam wrazenie ze pozamyka na spusty wszystki okiennice i wystawi kartke...ze wyjechal na dlugi urlop..., oczywiscie On nic takiego nie zrobil bo to cudowny czlowiek, ktory od 2 lat jest u nas niemal codziennie i przynosi mi na kolacje swojskie jajeczka od wyjatkowo szczesliwych kokoszek, ktorym poswieca wiekszosc wolnego czasu...
Kolejna wizyta, kolejna analiza i okazalo sie,ze znowu mialam prawo nie wiedziec co przetrwalo w naszym nowym- starym ogrodzie....okazalo sie ze przed domem mamy...granat ...granat w calej okazalosci !!!!!!




Strat bylo niewyobrazalnie wiele ( rozana rabata ) ale wiedzialam,ze nie zaczynam od zera, ze cos jest, cos wykazalo sie niezwykla sila i wiara zycia wiec teraz po woli kolej na mnie ...
Zawsze marzylam aby po sobie "cos" zostawic, wiem,ze mieszkalo tutaj malzenstwo , ktore zmarlo w wieku 96 lat, tak, tak, 96 lat i do konca bardzo dbali o ogrod...
Postanowilam,ze zrobie wszytko aby uratowac co sie da z ich pracy, ich milosci do tej ziemi , aby to miejsce nigdy o nich nie zapmnialo... i dlatego walczylam o kazdy kwiatek, ktory samoistnie zakwital, bylinka, ktora w gaszczu chwastow wypuszczala choc 1 listek....
Duze tego nie ma ale odratowalam i rozsadzilam piekna kepe wysokich, rozowych anemonow, tysiace szafirkow, jakie wykopywalismy z traw, piekne irysy, ktore po rozsadzeniu niestety nie zakwitly tej wiosny ( mysle,ze przesadzilam je w zlym momencie) .
Za domem z drugiej strony, rowniez mamy teren, nie duzy ale jednak ....i wielkie drzewo z ogromnymi lisciami jak wachlarze... i oczywiscie co moglam zrobic..hm? oczywiscie “ zaprosilam” sasiada a on z usmiechem kazal mi czekac do sierpnia a wtedy sama sie przekonam...
A wiec czekalam, czekalam i sie doczekalam...nigdy w zyciu nie jadlam nic smaczniejszego niz te " figi" ktore uwielbiamy nad zycie.