wtorek, 29 stycznia 2013

Ksiazka jako moj lek na smutek ...




Mimo iz minelo juz kilka dni nadal nie umiem przestac tesknic a serce boli niemal tak samo.

Wiem,ze ze wzgledu na moja przwlekla chorobe nie moge sobie w zadnym wypadku " pozwolic " na dlgotrwale stresy…tylko jak mam oszukac serce i wmawoac sobie ze nic sie nie stalo…

Za namowa najblizszych spobowalam dla wlasnego dobra choc w minimalnym stopniu "zajac sie " czyms…

Rzeczami jakie zawsze przynosily mi wyciszenie bylo malowanie lub czytanie.

W obecnej chwili nie czuje sie na silach aby stworzyc cos co zawsze w zamarze mialo wprowadzic radosc, usmiech lub promyk slonca do moich wnetrz.

Jesli nie malowanie…pozostala dobra ksiazka…choc i na nia szczerze nie mialam najmniejszej ochoty…ale ptrzebowalam czegos co zajmie moja glowe…chocby chwilowo…

Jesli chodzi o ksiazki…uwielbiam je niezmiernie, upajam sie chwila przekladania kolejnej kartki, widokiem ksiazki lezacem grzbietem do gory " czekajacej " na moj powrot i ta ciagla fascynacja, ciekawosc i radosc jaka daje poznawanie roznych losow, historii, miejsc, wspomnien…

To zabawne ale pamietam jak bardzo nie lubilam czytac szkolnych lektur… zadziwiajace jak to czlowiek nigdy nie wie jak zmieni sie jego podejscie do roznych rzeczy…

Sposrod ksiazek jakie ostatnio przeczytalam jest kilka "latwych, lekkich I przyjemnych " , jest kilka bardzo ciekawych I jest kilka, ktore bynajmniej mnie sklonily do chilowego zatrzymania sie, po ktorych zmienilam swoj poglad na kilka spraw, ktore sprawily,ze doceniam swoje terazniejsze zycie, czasy w jakich zyje oraz to co mam nie pragnac nic procz zdrowia.

Byc moze na poprawe nastroju powinnam sobie wlasnie wybrac cos z kategori " latwe, lekkie i przyjemne " jak np" Houston mamy problem" Katarzyny Grocholi, ktora polecam na poprawe nastroju ale nie wiedzac czemu siegnelam po cos co bardziej pasowalo do mojego "stanu ducha"…

Szukajac nowych tutulow czasami wchodze na fora czytomaniakow i spisuje kilka tutulow, ktore polecaja " ksiazkowi specjalisci "…

W starym notesie na mojej dlugiej liscie " polecanych ksiazek" zostalo jeszcze sporo nie wykreslonych pozycji i wlsnie nadszed odpowiedni czas aby skreslic kolejna z nich …

1.5 roku temu gdy bylam dlugo chora opisywalam jak mialam "czas dla siebie" , ktory w duzej mierze poswiecalam na czytanie, co pozwalalo na chwile zapomniec o bolu, smutku i roznych tesknotach…

Wtedy tytuly polecanych ksiazek znikaly z mojej listy w niesamowicie szybkim tepie.

Pamietam jak rozpoczynalam od swojej fascynacji a raczej ciekawosci sprawami Watykanu i raczej nie chodzi mi tutaj o poszukiwanie typowo religijnych doznan J… milo wspominam np "Demony i Anioly" , "W imie Boga" lub "Tajemnice Watykanu" … wciagnal mnie rowniez tajemniczy "Dom siostr "

ale najbardzie zaskoczyla mnie trylogia 3 czesci, ktora przeczytalam jednym tchem…to jedna z tych ksiazek ktora zmusiala mnie do innego spojrzenia na swiat…

Kiedy wybierajac na chybil trafil pozycje z mojej dlugiej listy o tylule JEZDZIEC MIEDZIANY nie przypuszczalam iz przez najblizsze kilka dni zarywajac noce pochlone 3 czesci tej niesamowitej historii…

A teraz chyba dla kontrastu i poznania drugiej strony medalu siegnelam po ZLODZIEJKE KSIAZEK , ktora sprawila,ze kolejny raz zaskoczylam sama siebie i dostrzeglam to czego wczesniej chyba nie do konca widzialam…

Absolutnie Nigdy nie bylam rasistka ale chyba te dwie rozne ksiazki zmienily moje podejscie do nielatwej histori naszego narodu i postrzegania "naszych sasiadow"…

Zapewne ilu czytajacych tyle roznych opinii i pewnie wlasnie tak powinno byc, by kazdy dostrzegal to co dla niego wazne, ladne, smieszne, urocze…



A ja dzis polecam …

JEZDZCA MIEDZIANEGO …

...o histori pieknej i nie latwej milosci, poswieceniu, stracie, o granicach ludzkiej wytrzymalosci i czlowieczenstwa oraz innemu spojrzeniu na « wroga »…( plus 2 kolejne czesci TATIANA I ALEKSANDER oraz OGROD LETNI)

i

ZLODZIEJKE KSIAZEK… o sile, darzeniu do celu, roznych rodzajach milosci i czlowieczenstwie…

Nie jest mi duzo lzej, nie jest mi mniej smutno, pustka sie nie wypelnila ale chyba na chwile
" zajelam glowe" czyms co dodatkowo sprawilo,ze znowu dostrzeglam druga strone medalu …



wtorek, 22 stycznia 2013

Bol, pustka i .... 7 lat wspomnien...

Pamietam swoj usmiech na twarzy gdy pisalam poprzedni swoj post, pamietam swoj cudny nastroj, swoje pozytywne nastawienie do milo zakonczonego starego roku i przyjemnie rozpoczetego Nowego…

Wiedzialam,ze zapewne czeka mnie duzo nowych sytuacji, nowych zdarzen zarowno tych pieknych jak i smutnych.

…Pomijajac natlok pracy i male klopoty ze zdrowiem pelna wiary, nadzieji i z usmiechem witalam pierwsze dni 2013 roku…

Od kilku dni swiat wyglada szaro, bardzo szaro a mi brakuje sily na najmniejszy usmiech…

7 lat temu gdy wracalam w deszczowy jesienny wieczor z zakupow do domu w ktorym czekal na mnie 2 letni synus na mojej drodze pojawil sie maly, zmokniety, zmarzniety ale o cudownym spojrzeniu futrzak…patrzac w jego oczy mimo wczesniejszych zapewnien samej siebie, ze juz nigdy nie pozwole sobie na jakakolwiek milosc do zwierzecia nie moglam go zostawic… Wbrew pierwszym sprzeciwom malzonka, ktory pamietal dobrze moja rozpacz latem po smierci mojej kotki zdecydowalam,ze musze, zwyczajnie musze, moze nawet nie tyle chce co wlasnie musze go zabrac…

Pierwszego wieczoru po powrocie do domu zanim ugrzalam mleko moj maluni znajda juz spal na fotelu w salonie…

Dni mijaly a on obdarzyl mnie niewiarygodna miloscia, czuloscia i swoja bezustanna obecnoscia…zegnal mnie z kuchennego okna gdy wyjezdzalam rankiem do pracy i czekal popoludniem przed domem

Po okolo roku, tydzien przed pierwszym listopada, gdy wracalam przeszczesliwa z pracy z ogromnym bukietem przepieknych roz jakie udalo mi sie kupic w jednej z kwiaciarni na g rob rodzicow przed bramka spotkalam sasiada, ktory wybiegl i powiedzial,ze Brutus wpadl pod samochod… ze lezal sparalizowany na przeciw naszego domu po drugiej stronie ulicy.

Moja radosc z zakupionych roz zniknela a ja pobieglam na druga strone ulicy by go odnalezc i przyniesc do domu.

Mimo dlugich poszukiwan nigdzie go nie bylo. Z ogromnym smutkiem wrocilam do domu. Pod wieczor zeszlam do piwnicy aby rozpalic w  piecu centralnego ogrzewania gdy nagle uslyszalam mialczenie w okienku… Nie wiem jakim cudem on zdolal sie doczolgac na przednich lapkach ale wrocil do domu tz uskoczyl a raczej wpadl do piwnicznego okienka, ktorego  blaszana pokrywa byla odsunieta…

Brutus wykazal sie wielka wola zycia i milosci…po okolo tygodniu czucie w tylnich lapach wrocilo a on na nowo mruczal i tulil sie do mnie…

Po kolejnym roku zdecydowalismy o wyjezdzie do Francji… nie latwo bylo pozostawic rodzine, przyjaciol choc kazdy z nich zyl swoim zyciem, najtrudniej bylo pozostawic wspomnienia ale wiedzialam jedno,ze Brutus pojedzie z nami!

W grudniu po swietach nasza trojka spakowala walizki i wyruszyla samolotem w nieznane a Brutusek mial dolaczyc do nas po tygodniu…przywiozl go znajomy, ktory mial zaplanowany sluzbowy wyjazd do Francji…
I tak oto moje kochane kocisko przmierzylo 2000km w ciezarowce na miejsce gdzie czekalam na niego JA.

Zmiana miejsca nie byla zapewne dla niego latwa…tym bardziej,ze przez rok mieszkalismy na 11-tym pietrze ale moj zuch pragnacy swobody i swierzego powietrza nauczyl sie nawet sam jezdzic winda…

Jakiez bylo nasze zdziwienie gdy zwieziony na dwor po pewnym czasie stal pod naszymi drzwiami i drapal aby go wpuscic…

Gdy chcial wyjsc na dwor mialczal a my odprowadzalismy go do windy, wciskalismy 0 i nasze kocisko jechalo na parter a potem juz na pobliski skwerek…

Niejednokrotnie czekal obok windy na ktoregos z nas lub na sasiada z naszego pietra…wtedy sam wskakiwal do windy i …wracal do domku…

Pierwsze tygodnie byly dla niego bardzo trudne…raz gdy na samym poczatku poszedl z mezem na spacer na specjalnej smyczy ( z obawy zanim nie pozna dobrze okolicy) nie wiem jakim cudem ale przestraszony czyms popedzil w krzaki wyrywajac smycz.

To byly niewyobrazalnie ciezkie i dlugie 2 tygodnie, kiedy calymi dniami ze lzami w oczach chodzilam po okolicy i nawolywalam go…Brutusiu moj, Brutuniu…ale bez skutecznie.

Nie umiem nawet opisac radosci gdy pewnego poranka wygladajac przez okno dostrzeglam go siedzacego obok naszego bloku…w pizamach, na boso okolo 7 rano pobieglismy po naszego zucha!

Nadszedl wreszcie moment aby kupic dom….latwe to nie bylo ale w koncu sie przeprowadzilismy a ja bylam szczesliwa,ze moj wasaty , futrzany mezczyzna bedzie mial troszke przestrzeni tylko dla siebie…

Jak po kolejnej przeprowadzce latwo mu nie bylo…musial stoczyc bardzi duzo walk z pobliskimi kocurami aby zaznaczyc swoj teren i obecnosc w nowym miejscu.

Kilka razy wracal bardzo pogryziony, podrapany, krwawiacy ale on jakby nic sobie z tego nie robil…zawsze biegl tak samo mi na powitanie, tak samo bezustannie mruczal I domagal sie moich pieszczot a ja niezmiennie od kilku lat powtarzalam: jestes moj kochany…moj Brutuniu sliczny, moje kocisko kochane, takie kochane….i tulilam jego pyszczek.

Cechowala go niewiarygodna sila,upor,umiejetnosc adaptacji do trudnych warunkow,niewiarygodna regeneracja i ogromna milosc,przywiazanie i wiernosc...

1.5 roku temu przez niemal 4 miesiace bylam chora, byl to bardzo trudny i ciezkki dla mnie czas ale nawet na chwile nie pozostawalam sama… gdy maz byl w pracy, synek w szkole on byl na wyciagniecie dloni…bezustannie. Czasami mowilam: Brutuniu, idz…ja sie przespie, idz bo wiedzialam,ze ciagnelo go aby przemierzac swoje sciezki… ale on nie ugiety lezal obok i co chwile zerkal na mnie swoimi slodkimi oczami jakby sprawdzal czy wszystko w porzadku...

Nawet wychodzilam na dwor aby polezec specjalnie na hamaku i zmusic go do choc malego spacer ale on dopoki nie wrocil maz nie ruszal sie na krok…

Od 7 lat byl pierwszym ktory mnie wital kazdego poranka i ostatnim ktory odprowadzal mnie do drzwi sypialni a czasem i  mruczal do snu tulac sie do stop ku niezadowoleniu meza…

Czasami wolal nocowac na dworze…szanowalam jego “ wazne sprawy “ i zawsze z wielkim strachem oczekiwalam poranka aby upewnic sie,ze jest…caly i zdrowy…a on, po kazdej nocy spedzonej na zewnatrz wital mnie na kuchennym oknie…gdy tylko wchodzilam do kuchni witala mnie jego puchata mordka, ktora sprawiala,ze starch mijal a pojawial sie usmiech…

Niemal codziennie po powrocie z pracy czekal na mnie obok drzwi, leniwie sie wylegujac …czasami nieco spozniony biegl szybko slyszac silnik naszego samochodu...

Kazdej wiosny gdy robilo sie cieplo a ja coraz wiecej czasu spedzalam w ogrodzie moje kochane kocisko bezustannie dotrzymywalo mi towarzystwa.

Od kwietnia kiedy zaczynala kwitnac wisteria w jej zaciszu, na ulubionej lawce spedzalam niemal kazda wolna chwile…to moje ulubione miejsce w calym ogrodzie, od okolo 11-tej godziny do okolo 19-tej bezustannie swieci tam slonce…gdy ja wygrzewalam buzie w slonku, popijalam kawe, czytalam ksiazki on niemal zawsze lezal obok lawki ….i mruczal a ja w przerwach czytania, zerkalam na niego i powtarzalam:

...jestes moj kochany…moj Brutuniu sliczny, moje kocisko kochane, takie kochane….moj Brutusiu….




Jesienia zakupilam nowe krzewy roz… Brutus uwaznie mi sie przygladal co sie dzieje w NASZYM ulubionym miejscu…po obu stronach lawki nasadzilam po kilka krzewow roz ale JEGO ulubione miejsce z boku lawki naszego wspolnego leniuchowania zostalo wolne…specjalnie dla niego!

Z koncem grudnia i poczatkiem tego roku gdy pogoda przypominala niemal wiosne kilka razy siedzielismy razem w naszym magicznym miejscu…pamietam jak ostatnim razem gdy siedzialam na lawce a on przyszedl i polozyl sie tam gdzie zawsze powiedzialam do niego:

....oj Brutuniu moj…jeszcze troszke i bedzie wiosna…zobaczysz jak bedziemy mieli tu pieknie…juz nie moglam sie doczekac zapachu wisteria izapachu roz jaki mialy sie pojawic tego lata.
Nawet obiecalam mu,ze tej wiosny na pewno posadze mu obok jego miejsca kocimietke,ktora sprawi iz nasze wspolne chwile beda dla niego jeszcze bardziej urocze.

Dni mijaly i nic sie nie zmienialo ...az do zeszlej srody gdy wrocilam z pracy…
Brutusiu czekal…ale po wejsciu do domu nie pobiegl jak zawsze do miski a do kominka gdzie polozyl sie i zasnal…

Bylam bardzo zdziwiona bo to prawdziwy glodomorek, jedyne czego on w sobie nie ma to umiaru…jego apetyt nigdy nie ma konca a tu…wolal spac…

Wieczorem wolalam go do miski ale on jedynie podniosl glowe, spojrzal na mnie , zamruczal i zostal nadal przy kominku.

Maz widzac moje zdziwienie stwierdzil,ze …pewnie cos , gdzies zjadl z reszta nie pierwszy raz…i na pewno mu przejdzie…jak zawsze!

W czwartek rano gdy wyjezdzalam do pracy Brutusiu nadal spal…nalozylam mu karme do miski i pojechalam.
Po powrocie juz czekal na mnie pod drzwiami, jak zawsze przeciez ale gdy otworzylam drzwi znowu poszedl obok kominka…

Oj juz przestraszylam sie na dobre…wzielam jego ulubionej poledwicy i zanioslam mu drobniutkie kawaleczki, ktore po woli bez zadnej radosci jak dotyczczas wyjadal z mojej dloni…jak zawsze robil to niezwykle delikatnie…dotyk jego pyszczka i czasami musniecie jezyka bylo jak dotyk puchu.
Nie zjadl wszystkiego…jedynie 3 kawaleczki…i mysle,ze zrobil to wylacznie dla mnie…

Wieczor mijal a on lezal i patrzyl na mnie…na sama mysl,ze moze byc chory serce mi zamarlo…glaskalam go bezustannie i powtarzalam to co mowilam mu od niemal 7-miu lat.

Ucalowalam go przed pojsciem spac…i powiedzialam :
...zeby byl dzielny,ze jutro dla pewnosci pojdziemy do lekarza by sprawdzic co sie dzieje…
....do jutra Brutuniu, kochany moj…spij dobrze…do jutra…

Gdy rano obudzil mnie budzik do pracy zeszlam do kuchni, wstawilam wode na kawe, podeszlam do kominka ale jego tam nie bylo…pomyslama,ze moze poczul sie lepiej i  chcial pojsc na dwor a maz go wieczorem wyposcil.

Zalalam kawe , spojrzalamna puste okno w kuchni i zaniepokojona poszlam do lazienki ...a tam lezal on…

Nie umiem opisac co poczulam, co czuje… przez 3 godziny nie umialam od niego odejsc, pierwszy raz gdy szlochajac mowilam: Brutuniu moj, kochany…jestem…on juz nie zamruczal…

Tego dnia po raz pierwszy od kilku lat spadl u nas snieg…

Brutus jeszcze w Polsce uwielbial snieg…

Spadl snieg tak bardzo wyteskniony, wyczekany a ja cierpialam niewyobrazalnie…

Kilka godzin pozniej wiedzialam,ze musi nadejsc ta chwila…nie moglam wybrac innego miejsca…

Zawinietego w kocyk pochowalam go…w NASZYM miejscu…

Inaczej mialo to wygladac, za 3 miesiace milismy znow byc tam razem by  upajac sie kwiatami wisterii oraz oczekiwac na pierwsze kwiaty naszego rozanego zakatka…

W sobote po sniegu nie bylo juz sladu, swiecilo slonce a ja samotnie siedzialam na swojej lawce patrzac na puste miejsce obok…

Jestem Brutusiu, kochany moj, jestem tu z Toba

Nie zaluje tej milosci mimo iz boli, bardzo boli…

…mysle,ze przygarniajac go wiedzialam,ze kiedys bede musiala zaplacic za ta milosc…na poczatku zakladalam,ze nie pokocham go tak mocno by nie cierpiec… ale nie umialam i oddalam mu cale swoje serce, ktorego czesc on zabral ze soba…

Brutus byl nie tylko naszym kotem, byl czlonkiem naszej rodziny na dobre i zle, za kazdym razem dostosowywal sie do nowych i trudnych sytuacji, byl moim przyjacielem, ktorego bardzo mi brakuje!

Od kilku dni lzy plyna same …gdy patrze na puste okno w kuchni i widze pusta szybe , gdy po powrocie z pracy widze pustke… po 7 latach przed domem On juz na mnie nie czeka, gdy samotnie siedze w NASZYM ulubionym miejscu…



… przeciez mialam wiosna posadzic tam kocimietke, specjalnie dla niego, aby sprawic mu radosc, aby nasze wspolne chwile byly dla niego jeszcze bardziej urocze.…

….I posadze ja, tylko nie moge sobie wybaczyc,,ze tak bardzo sie spoznilam…


czwartek, 3 stycznia 2013

Z Nowym Rokiem ... z powiewem wiosny ...

Nowy Rok, nowa kartka przed Nami….oj bardzo jestem ciekawa jakie figle tym razem splata mi los i co nowego, dobrego choc zapewne nie tylko dobrego przyniesie ze soba…



2012…przyniosl mi wiele radosci, cudownych chwil z najblizszymi… pozwolil mi przez niemal 3 miesiace cieszyc sie z odwiedzin siostry z rodzina, uporzadkowac nieco stary ogrod, zaplanowac rozane rabaty, zakochac sie bez pamieci nie tylko w Panu obok ale i zapachu roz…nasza rodzinka powiekszyla sie o mala, futrzana znajde ( Zuzka ma sie wysmienicie, nieustannie przesladuje mnie jak cien …wskakuje na kolana i mruczy laszac sie i lizac swoim szorstkim, malym jezyczkiem…Synus coraz lepiej radzi sobie w szkole, bariera jezykowa po woli zaczyna sie zacierac…choroby sie zdarzaly ale nie przysparzyly nam wielu trosk i zmartwien wiec niemal jakby ich nie bylo…



Poczawszy od cudownego wigilijnego poranka ktory spedzilam na lepieniu pierogow i uszek razem z synusiem w kuchni, oj bedzie z niego kucharz a jesli i nie to jestem pewna,ze jego przyszla malzonka (co bardzo prawdopodobne nie polka niestety) na pewno bedzie musiala sie tego nauczyc….przez wyjatkowa wigilie z naszymi goscmi, radosc syna delektujacego sie wigilija wieczerza …az do wieczornej pasterki w kosciele…bylo cudownie…choc chyba nigdy nie przestane tesknic do dawnych wspomnien

Nowy rok przywitalismy rodzinnie i…zarowno tancami, szampanem jak i fajerwerkami…i w taki oto sposob minelo moje 10 dni urlopu na ktory czekalam z ustesknieniem…

1-szy stycznia 2013 roku okazal sie laskawszy niz myslalam…od 3 dni poranki wygladaja niemal identycznie…niebo jest fascynujace…takie piekne, tajemnicze a jego widok z sypialni po otworzeniu oczu…nieziemski.



Mamy juz swoj maly rytual…od kilku dni nie zamykamy okiennic na noc i w zaleznosci kto pierwszy sie obudzi ( a zdecydowanie czesciej robi to Mateusz )…slysze…najpierw jak glaboko wzdycha by po chwili zawolac:

-Mamus, och…znowu….otworz oczy i spojrz na niebo …. Widzisz jak cudnie ?????

-Widze kochanie, widze !!!!!!!

I za 2 minuty juz pedzi i wskakuje do naszego lozka by polezec tych kilka magicznych chwil razem …i podziwiac to samo niebo…




Grudzien byl bardzo cieply choc deszczowy lecz jego koncowka i pierwsze dni stycznia ( 15-18C) napawaja nadzieja i zdecydowanie ukazuja ten “piekniejszy” swiat…

Ogrod raduje i…mimo iz nadal pusty, wszystko smacznie spi a moze raczej drzemie gdyz wszystki roze posadzone jesienia puscily juz zielone listki, tegoroczne -swoje pieknie przebarwione liscie ogrzewaja w zlocistych promieniach … trawy powiewaja na wietrze i blyszcza sie w sloncu, ptaszki podjadaja, spiewaja od samego rana i wygrzewaja sie na opustoszalych od lisci pedach wisterii…






Zuzia biega za ptakami, wspina sie na drzewa ," lowi" w  stawku...lub smacznie spi w lawendzie upajajac sie promykami slonca…




Chwilami mam wrazenie,ze to wiosna nadeszla…ale zapewne zanim nadedzie ta prawdziwa Pani czeka nas jeszcze wiele “niespodzianek”…






Z tym Nowym Rokiem …dziekuje za poprzedni, pragne jedynie zdrowia dla swojej rodziny a jesli spotkaja mnie jakies dodatkowe nieplanowane przyjemnosci, “bonusy” z usmiechem podziekuje i za nie …!

Procz nieustannego usmiechu mojego dorastajacego “slonca” , bliskosci drugiej czesci mojego tandemu …nic wiecej do szczescia nie potrzebuje… ale czekam i jestem ciekawa co przyniesie tak cudownie rozpoczety rok…



Tak cudownie rozpoczetego Nowego Roku wszystkim zycze, aby los przynosil Nam
 jak najwiecej milych niespodzinaek, radosnyh chwil, abysmy mieli wiecej czasu
dla siebie samych na wlasne radosci, tesknoty ale abysmy znalezi go rowniez dla najblizszych...tych ktorych kochamy najbardziej...
abysmy probowali spelniac swoje skryte marzenia,
doceniali piekno jakie mamy wokol
....i co najwazniejsze... cieszyli sie dobrym zdrowiem!