Jadac tutaj mialam wielkie plany a w glowie setki mysli i roznych wyobrazen o tym pieknym, tajemniczym i odleglym kraju...
26 grudnia 2007 roku o 14.30 wysiadlam z samolotu na Paryskim lotnisku i pierwszy raz postawilam noge na francuskiej ziemi...
W Polsce pozostawilam wspomnienie wigilijnego stolu i domu skapanego w bialym puchu a tutaj...czekala na mnie zamglona i zaplakana Francja, ktora nie powitala Nas tak jak sobie to wymarzylam...wrecz przeciwnie, moj nastroj i nastawienie zmienily sie diametralnie, w sercu pojawil sie strach i smutek , ktory doskonale odzwierciedlal aure jaka nas powitala na obcej ziemi.
Czesto zastanawialam sie jak nierozsadnym trzeba byc czlowiekiem aby zostawic wszystko ( dom, dobra prace) , spakowac 3 walizki do samolotu i ruszyc przed siebie...by rodzina byla rodzina... gdyz maz otrzymal dobra propozycje pracy i szanse na rozwoj swoich pasji i zainteresowan.
Wiedzialam, ze nie bedzie latwo, ale ze az tak trudno tez nie...
Gdy Maz pracowal ... ja przez pierwszy rok w domu z 4-letnim synkiem umieralam z tesknoty za rodzina i krajem...
Aby nie oszalec do konca, zdecydowalismy, ze skoro planujemy tu zostac to nie ma na co czekac i trzeba poszukac cos dla nas, miejsce, gdzie stworzymy cos wlasnego, namiastke wlasnych tesknot, wspomnien , marzen i tak rozpoczelismy poszukiwania domu....
Jak juz wspominalam w drugim poscie, nie bylo to latwe...domy wogole mi sie nie podobaly, kazdy kolejny dopingowal mnie aby wracac do Polski, jedynie maz wiedzac jak moze to odmienic moje samopoczucie nie tracil wiary i umawial nas na kolejne spotkania z agentami nieruchomosci...
I nadszedl kwietniowy dzien gdy ujrzalam kwitnaca wisterie, ktora mimo jak sie okazalo wielu lat osamotnienia miala niesamowita wole zycia i przezyla... a tym samym zapoczatkowala nasze "nowe " zycie...
W zastanym ogrodzie odkrylam wiele starych , zdziczalych i chorych krzewow roz, ktore tonely w metrowej trawie i chwastach...
Ja , osoba, ktora roze podziwialam jedynie na zdjeciach nie mialam pojecia co z nimy robic, jak je ratowac...
Po kilku dniach poprosilam “naszego przyjaciela domu”, tutejszego znawce i milosnika ogrdow aby zerknal na to co zostalo i poratowal swoja wiedza i dobra rada.
Ku mojej rozpaczy stwierdzil,ze juz nic z nich nie bedzie, ze wszystkie sa za stare i zbyt chore by im pomoc, wiec maz z wielkim bolem serca zabral sie do "sprzatania" ogrodu z wszelkich krzakow, chaszczy i rozanych rabat po ktorych mialy pozostac jedynie wspomnienia...
Po morderczej pracy "pieleniu" ogrodu widzac moj smutek i rozpacz,ze nie udalo sie nic odzyskac, nic uratowac ..przyniosl mi 2 krzonki, bo krzaczki to za duzo powiedziane...
Postanowilismy,ze dosypiemy co trzeba na wzmocnienie i posadzimy, ze sprobujemy a moze sie uda i ...voila...oto ona, pierwsza z odratowanych dam...
Gdy juz wydawalo sie, ze po ponad 10 latach bez opieki poprzednich wlascicieli ogrod a raczej jego wspomnienie moze przetrwac jedynie dzieki 2 krzaczkom roz …przy scianie muru dostrzeglismy cos o pieknych , grubych i blyszczacych lisciach…cos co kwitlo na piekny czerwo-rozowy kolor i wygladalo jak woskowe roze….
Nawet Ja z moim “super “ doswiadczeniem ogrodniczym wiedzialam,ze to nie byla roza a wiec co… ?????
Jedno bylo pewne, ze tak piekny krzew, do tego o takich kwiatach nie moze pozostac z tylu za domem zarosniety trawa…a wiec “ przeprowadzka” na nowe, honorowe miejsce…a miejsca bylo duzo, gdyz po usunieciu krzakow, chwastow i starych roz pustka jaka zapanowala przed domem az porazala…
Napomkne jedynie,ze mimo niewielkich rozmaiarow nie byl to krzaczek z ktorym nam latwo poszlo ... w pewnym momencie zwatpilam czy on ma jakikolwiek zamiar nam pomoc i zajac miejsce na srodku nowej rabaty skapanej w sloncu... czy raczej woli pozostac w ukryciu i w samotnosci napawac sie swoja uroda….
Ale poszlo i na koniec dnia z okien domu moglam podziwiac jego niezwykla urode…
Jednakze nie dawalo mi spokoju co to jest!
Coz z tego,ze widze te wyjatkowe kwiaty “ na zywo “ jak nawet nie wiedzialam od czego zaczac poszukiwania w internecine…co wpisac …piekny jak roza ale nie roza…??? no wlasnie…wiec nastepnego dnia wybralam sie do naszego zaprzyjaznionego goru od ogrodow i odciagnelam go niemal od sniadania... bo przeciez on byl jedyna osoba, ktora mogla rozwiac moja juz i tak wytezona do granic wytrzymalosci ciekawosc…
Sasiad jak to sasiad, wszedl spojrzal okiem i ze stoickim spokojem powiedzial…
ach, to…hmmmm to przeciez Camelia ! ... a co wy u siebie takiej w ogrodach nie macie ? zapytal zdziwiony !
a ja... ze nie wiem, ze chyba nie…
On chyba nie wiedzial jaki panuje u nas klimat wiec nie ma sie co dziwic,ze ja takiego cudenka w ogradach dotad nie widywalam.
Suma sumarum, Camelia zadowolona z przeprowadzki chyba nie byla bo w ciagu tygodnia zgubila setki kwiatow i pieknych pakow oraz prawie wszystkie liscie…
I zapanowal smutek…. Dlugo nie moglam jej przekonac , ze wlasnie tutaj jest jej miejsce…ale po roku, tz tej wiosny wypuscila nowe listki I zakwitla kilkoma cudnymi kwiatami…wiec mysle,ze chyba jakos sie dogadamy!
W momencie gdy maz "czyscil" ogrod ja musialam zatwierdzic wyciecie kazdego chwasta i krzaka, bo moze moglby nie zauwazyc jakis skarbow jakie mogly kryc zastane " zarosla"...
Na poczatku od razu zauwazylam jeden krzew ... wlasciwie moze i nie krzew a raczej drzewko... dziwne drzewko i w dodatku klujace...czyli nie bardzo zyczliwe...ale to mi nie przeszkadzalo! Najpierw trzeba bylo sprawdzic co to jest???????
Jak sie zapewne domyslacie znowu “zaprosilam” naszego znawce, ktory gdy mnie widzial chyba juz 5 raz w ciagu 2 dni ...mialam wrazenie ze pozamyka na spusty wszystki okiennice i wystawi kartke...ze wyjechal na dlugi urlop..., oczywiscie On nic takiego nie zrobil bo to cudowny czlowiek, ktory od 2 lat jest u nas niemal codziennie i przynosi mi na kolacje swojskie jajeczka od wyjatkowo szczesliwych kokoszek, ktorym poswieca wiekszosc wolnego czasu...
Kolejna wizyta, kolejna analiza i okazalo sie,ze znowu mialam prawo nie wiedziec co przetrwalo w naszym nowym- starym ogrodzie....okazalo sie ze przed domem mamy...granat ...granat w calej okazalosci !!!!!!
Strat bylo niewyobrazalnie wiele ( rozana rabata ) ale wiedzialam,ze nie zaczynam od zera, ze cos jest, cos wykazalo sie niezwykla sila i wiara zycia wiec teraz po woli kolej na mnie ...
Zawsze marzylam aby po sobie "cos" zostawic, wiem,ze mieszkalo tutaj malzenstwo , ktore zmarlo w wieku 96 lat, tak, tak, 96 lat i do konca bardzo dbali o ogrod...
Postanowilam,ze zrobie wszytko aby uratowac co sie da z ich pracy, ich milosci do tej ziemi , aby to miejsce nigdy o nich nie zapmnialo... i dlatego walczylam o kazdy kwiatek, ktory samoistnie zakwital, bylinka, ktora w gaszczu chwastow wypuszczala choc 1 listek....
Duze tego nie ma ale odratowalam i rozsadzilam piekna kepe wysokich, rozowych anemonow, tysiace szafirkow, jakie wykopywalismy z traw, piekne irysy, ktore po rozsadzeniu niestety nie zakwitly tej wiosny ( mysle,ze przesadzilam je w zlym momencie) .
Za domem z drugiej strony, rowniez mamy teren, nie duzy ale jednak ....i wielkie drzewo z ogromnymi lisciami jak wachlarze... i oczywiscie co moglam zrobic..hm? oczywiscie “ zaprosilam” sasiada a on z usmiechem kazal mi czekac do sierpnia a wtedy sama sie przekonam...
A wiec czekalam, czekalam i sie doczekalam...nigdy w zyciu nie jadlam nic smaczniejszego niz te " figi" ktore uwielbiamy nad zycie.
Pięknie i ze swadą napisana opowieść, o Twoich perypetiach i miłości do tej francuskiej ziemi, do ludzi i do roślin... I przemawia do mnie, bo taka prawdziwa...
OdpowiedzUsuńDorotko:):):)...oj z ta miloscia do tej ziemi...nie bylo tak latwo;)! nie byla to milosc od pierwszego wejrzenia, bylam bardzo zdystansowana i nie chcialam sobie pozwolic na dopatrywanie sie najmniejszych plusow...a moze po prostu az kilka lat zajelo mi minimalne zagluszenie tesknoty i wspomnien z Polski...a wtedy ta ziemia dostala szanse aby ukazac mi swoje piekno....
OdpowiedzUsuńpozdrawiam i dziekuje slicznie...
Betysiu, we Francji mieszka ktoś, może nie bliski, ale coś w tym temacie, dla mnie... Dziś ma już troszkę lat, tam mieszka 25... Od kiedy można przyjeżdżać bez problemów do Polski, nie ma roku, żeby nie spędzili tu urlopu...
OdpowiedzUsuńJednak, nim poczuli się tam w miarę dobrze minęło wiele lat... On szybciej dał radę z pracą z językiem, ona, no cóż dla niej to była męka... Obcy kraj, obcy ludzie i jej niechęć do wszystkiego tam, powodowała, że nie umiała się odnaleźć... Dlatego, jak czytam Ciebie, to widzę, że pomimo tęsknoty, inności kraju, ludzi, Ty umiesz się cieszyć, żyć i odnajdujesz tam siebie... A może i cząstkę naszego kraju...?
Przepraszam, za te porównania, ale chciałam Ci o tym opowiedzieć...
Spragniona nowych smaków, to ja się piszę na te pyszne figi!!!! Czy załapie się na choć jeden owoc Kochani? :)
OdpowiedzUsuńGiziu poczatek wrzesnia...najslodsze:):):)...razem bedziemy palusie oblizywac...sciskam:)!!!!
OdpowiedzUsuńNiesamowicie ciekawie piszesz Betysiu. Z miłą chęcią przeczytam cały twój blog tym bardziej, że urzeczywistniasz moje marzenia, które się nie spełnią.
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci za tę możliwość :)